30.05.2015

'Nadzieja nie umiera. Nigdy' 1/3

Heyo~
Oto moje pierwsze (na tym blogu) rozdziałowe opowiadanie.
Tym razem z GOT7 ^^
Wiecie, że to opowiadanie nie miało ujrzeć światła dziennego? Misaki i Narica powiedziały, że się nadaje na bloga, no to wstawiam.
Mam nadzieję, że się Wam spodoba.
~Yuki


.
.
.
.


           W moim niedługim życiu wiele się działo. Było w nim wiele chwil radosnych, ale i dużo cierpienia. Moje życie można podzielić na trzy okresy, trzy ery. Dwie szczęścia, jedna rozpaczy. Do dziewiątego roku życia trwał pierwszy okres szczęścia. Potem nastąpiły dwa lata rozpaczy. A po tych dwóch latach rozpoczął się znów czas pełen szczęścia. Szczęścia, które trwa do teraz.
Wszystko jednak miało początek tuż przed dwuletnią rozpaczą.
To wtedy zaczęła się moja historia, moje cierpienia, moje smutki. Później moje przyjaźnie i radość. Moja miłość.

~~*~~

Było to zimą 2006 roku. Od około pięciu lat mieszkałam z mamą w Ameryce. Gdy miałam cztery lata przeprowadziłyśmy się tam z Polski. Mama zdecydowała o tym, gdy tata zostawił ją dla innej kobiety. Wtedy jeszcze tego nie rozumiałam, nie byłam na niego zła, nie było mi smutno. Tęskniłam za nim, ale powoli zapominałam jego twarz, a teraz jedyne, co mi po nim zostało, to imię i pustka, która czasami zamienia się w gniew. On nie miał prawa zostawiać tak wspaniałej kobiety, jak moja matka. Ale wtedy to uczucie, ta wiedza były mi obce.
Od tamtej pory mieszkałam tylko z mamą. Nie miałam rodzeństwa. Jednak nie byłam samotna. W tym samym czasie moja przyjaciółka, razem ze swoją rodziną, wybierała się w te same rejony, co my. Byłyśmy więc wciąż sąsiadkami. W dodatku mieszkałyśmy w tym samym bloku. Często przychodziłyśmy do siebie. Gdy byłyśmy młodsze to ja przychodziłam do niej, bo u mnie w domu nie było nikogo – mama musiała pracować, gdy podrosłyśmy, chodziłyśmy do mnie, żeby nacieszyć się tylko własnym towarzystwem. Spotykałyśmy się także w szkole – chodziłyśmy do tej samej klasy. Angielskiego szybko się nauczyłyśmy, chodziłyśmy na dodatkowe lekcje z moją mamą – była nauczycielką angielskiego.
Gdy teraz o tym pomyślę, to wyjazd do USA był świetnym pomysłem, nie tylko mającym pomóc mamie zapomnieć o tacie, ale taż ze względu na edukację. Już wtedy mówiłam płynnie w dwóch językach. W szkole posługiwałam się angielskim, w domu i z Emilią – ową przyjaciółką z piętra niżej – po polsku.
To naprawdę był szczęśliwy okres.
Ale niestety się skończył.
To było w moje dziewiąte urodziny, 16 grudnia. Zaprosiłam Emi i jej rodzinę na małą imprezę. Ponieważ moja rodzina mieszkała w Polsce, a nie miałam zbyt wielu znajomych, oni byli najbliżej mnie. Oczywiście, najbliżej zaraz po mamie i Emi.
Za oknem gwiazdy skrzyły się na nocnym niebie, chociaż światła miasta skutecznie je przyćmiewały. Był wieczór, coś koło 19:00, mama właśnie wniosła do salonu tort z zapalonymi świeczkami, w kuchni piekł się kurczak. Mama postawiła ciasto przede mną, wszyscy zaśpiewali mi „Sto lat!”. Szczęśliwa patrzyłam na świeczki i myślałam nad życzeniem.
W pokoju rozległ się huk, ściany się lekko zatrzęsły. Coś w kuchni wybuchło. Krzyknęłam. Dorośli pobiegli zobaczyć, co się stało. Przez chwilę nie działo się nic. Przez kilka sekund, które wydawały się wtedy wiecznością, w napięciu wypatrywaliśmy rodziców Emi i mojej mamy. Później ujrzeliśmy ich wybiegających z płonącej kuchni. Wszyscy byli zdenerwowani, zmartwieni, ale zdeterminowani. Zachowując zimną krew kazali nam biec do wyjścia i natychmiast opuścić mieszkanie. Pobiegliśmy. Tata Emilii został, by pomóc braciom mojej przyjaciółki, bliźniaki mieli wtedy siedem lat. Dymu było coraz więcej, płomienie wchodziły do salonu i łapczywie obejmowały coraz większy obszar.
Budynkiem znowu zatrzęsło.
Dopiero kilka dni później dowiedziałam się, że tego wieczoru wybuchy gazu były w całym budynku.
Byłyśmy już przy drzwiach na klatkę schodową. Obejrzałam się za siebie, by sprawdzić, co z mamą. Spojrzała na mnie i ponagliła ruchem ręki. Biegła do mnie. Nagle się potknęła. Upadła tak nieszczęśliwie, że uderzyła głową w kant stołu. Po jej czole pociekła krew. Krzyknęłam przerażona. Po chwili poczułam ulgę. Nie straciła przytomności.  Niepewnie wstała i ruszyła chwiejnym krokiem w moją stronę. Razem z Emilią rzuciłyśmy się jej na pomoc. Złapałyśmy ją za ręce i razem doszłyśmy do drzwi. Coraz trudniej się nam oddychało, krztusiłyśmy się dymem. Nie mieliśmy czasu, by czekać na rodzinę mojej przyjaciółki. Wyszłyśmy na klatkę schodową i przeciskając się przez panikujących mieszkańców, najszybciej jak się dało zeszłyśmy na dół.
Udało nam się uciec z bloku.
Chwilę po tym budynek znów się zatrząsł i jedna z ścian się osunęła. W jej ślady poszedł też sufit. Tony pyłu i cegieł posypały się z runącego budynku.
Blok mieszkalny, w którym zostało jeszcze wiele osób, między innymi rodzina Emilii, zawalił się.
Wokół już było dużo policjantów, po kilku minutach pojawiła się też straż pożarna i pogotowie.
W pewnej chwili mama straciła przytomność. Upadając, pociągnęła na ziemię także mnie i Emilię. Upadłyśmy na odłamki gruzów i szkła ze zburzonego bloku. Boleśnie pokaleczyły one moje kolana i dłoń. Jednak w tamtej chwili nie przejmowałam się tym bólem. Ze strachem skupiłam się na mamie. Rana na jej czole mocno krwawiła. Próbowałam ją obudzić, krzyczałam do niej, płakałam coraz mocniej. Bałam się. Pojawiły się służby specjalne, zabrały mamę do szpitala. Pojechałyśmy z nimi. Nie wiedziałam, co się stało, nie wiedziałam, kim są ludzie, którzy nas uspakajali, nie wiedziałam, co się dzieje z moją mamą, ani co z rodzicami Emi.
W szpitalu spędziłyśmy całą noc. Lekarze przeprowadzali jakieś podstawowe badania, opatrzono nas, policja wypytywała nas o szczegóły wypadku, ale przesłuchanie przerwały pielęgniarki. Nakrzyczały na nich, że nie powinni męczyć biednych dzieci, które przed chwila przeżyły piekło i straciły dom. Nie pamiętam tego za dobrze, byłam wtedy w szoku. Po „przesłuchaniu” zostałyśmy skierowane do jednej z sal, specjalnie przygotowanej dla mieszkańców zawalonego budynku, gdzie spędziłyśmy resztę nocy. Pamiętam, że chociaż byłam zmęczona, to długo nie mogłam zasnąć. Myślałam o mamie, martwiłam się o nią. Odkąd wyszliśmy z karetki i lekarze ją zabrali ani razu jej nie widziałam.
Rano dowiedziałyśmy się, że wśród ocalonych z gruzów nie ma nikogo z rodziny Emilii, a moja mama zmarła wskutek dużej utraty krwi i uszkodzenia mózgu podczas uderzenia.  Nie umarła od razu tylko dlatego, że reakcja jej organizmu była opóźniona.
Jedyne, co mnie w tym cieszy, to to, że nie cierpiała.
Nie wiem, czy rodzice i bracia Emi mieli tyle szczęścia…
Tego dnia moje życie diametralnie się zmieniło.
Ciemna zasłona rozpaczy przysłoniła mój świat i wszystko, co było w nim ważne.

~~*~~

Po tym wypadku, w którym zginęło kilkanaście osób, w tym rodzice i bracia Emilii oraz moja mama, zostałyśmy przeniesione do domu dziecka. Szczerze mówiąc, niewiele pamiętam z tamtych dni. Wiem, że dzieliłam pokój z przyjaciółką i poza nią nie znałam tam nikogo. Z nikim też nie rozmawiałam, nawet z Emilią byłam w stanie zamienić najwyżej kilka zdań w ciągu dnia. Całkowicie zamknęłam się w sobie. Nic nie miało już dla mnie sensu. Straciłam chęć do życia, pogrążyłam się w żałobie. Wszystkie moje ubrania były czarne. Gdy dostawałam od opiekunek odzież w innym kolorze, wyrzucałam ją.
Jedyna rzecz, która nie była w kolorze śmierci, a którą nosiłam, to naszyjnik mamy. Strażakom udało się go ocalić z gruzów. Był to srebrny łańcuszek z niebieskim szkiełkiem udającym kamień. To był tani prezent, jeszcze z Polski, mama kupiła go nad morzem w sklepie z pamiątkami.
W tej chwili, to jest najdroższa rzecz, jaką mam.
Po tym wypadku stałam się zupełnie inną osobą. Przestałam się modlić, chociaż byłam katoliczką. Na dwór wychodziłam tylko wtedy, gdy mnie opiekunowie zmuszali. Przestałam się uczyć, chociaż wcześniej byłam wzorową uczennicą. Zmarnowałam dwa lata na zamknięciu się w swoim świecie, w którym pojęcia „szczęście”, „ciepło”, „śmiech”, „miłość” nie występowały.
Teraz pragnę jak najszybciej o tym świecie zapomnieć.
Gdy spoglądam wstecz, najbardziej żałuję tego, że nie wykorzystałam tego czasu na choćby rozmowę z Emilią. Ona tak bardzo się o mnie martwiła… Też była w podobnej sytuacji, co ja, też nie rozmawiała z innymi, ale z niewiadomych przyczyn, młodsze dzieci z sierocińca ciągnęło do niej. Uwielbiały ją po prostu. Emi z początku starała się je odpędzać, ale były nieugięte, więc chcąc nie chcąc, Emi musiała się z nimi zadawać. Jednak wtedy to ja byłam dla niej najważniejsza. Martwił ją mój stan psychiczny, mój wygląd – po tym wypadku bardzo schudłam, chociaż już wcześniej ważyłam mało – i moje zachowanie. Często mnie zagadywała, a ja albo nie odpowiadałam, albo krótko ucinałam rozmowę i uważałam temat za zamknięty.
Później było jeszcze gorzej.
Już rok mieszkałyśmy w domu dziecka. Był środek października 2007 roku. Tego dnia do ośrodka przybyła para Azjatów, później dowiedziałam się, że to Koreańczycy. Chcieli zaadoptować dziecko, dziewczynkę w wieku od 9 do 12 lat. Emilia miała wtedy skończone 10 lat. Wybrali właśnie ją.
Emi z początku była szczęśliwa, ale gdy dowiedziała się, że chcą tylko jedno dziecko, była zdruzgotana. Miała nadzieję, że będą chcieli zaadoptować także mnie. Niestety, tak się nie stało.
Przy pożegnaniu się Emi dała mi swój nr telefonu i powiedziała, że jak zrobi sobie konto na Skype, to wyśle mi swoje ID i ciągle będziemy w kontakcie. Pamiętam, że wtedy byłam zdolna do płaczu, że mogłam ją przytulić. To była pierwsza chwila ciepła, która pojawiła się odkąd mama zginęła. Paradoksalnie, to była też chwila największego smutku. Nawet teraz czasami mi się śni, jak patrzę na odjeżdżającą Emilię z jej nową rodziną. To ciągle boli tak samo.
I tak zostałam sama. Znowu.
Po stracie Emilii każdy następny dzień wyglądał tak samo. Budzili nas rano, wołali na śniadanie (nie zjadałam tam wiele), potem szkoła, w której ciągle siedziałam i gapiłam się w zeszyt, po szkole szliśmy na obiad, którego zwykle prawie nie ruszałam. Po obiedzie mieliśmy czas wolny aż do kolacji. Wtedy zawsze siadałam na łóżku i wpatrywałam się w swój naszyjnik. Po kolacji była wieczorna toaleta, trochę czasu wolnego i cisza nocna. Podczas wszystkich zajęć siedziałam cicho, zamknięta w swoim świecie rozpaczy.
Chociaż wtedy wszystkie dni zlewały się w jedną całość, jeden moment utkwił mi w pamięci. Nie pamiętam, kiedy dokładnie to było, ale pewnego dnia jeden z chłopców z sierocińca, chyba młodszy ode mnie, widząc, jak wpatruję się w mój naszyjnik, postanowił mi go zabrać. Pewnie pomyślał, że jest on bardzo cenny, skoro tak go pilnuję. Podszedł do mnie. Nie zareagowałam. Zapytał mnie o coś, pewnie o to, czy może przez chwilę potrzymać błyskotkę. Nie odpowiedziałam. Wyrwał mi z rąk wisiorek i spróbował ściągnąć mi go przez głowę. Nie trzymał go nawet przez dwie sekundy. Niewiele myśląc, z całej siły uderzyłam go pięścią w twarz. Natychmiast puścił mój skarb i uciekł z płaczem.
O ile wcześniej dzieci z sierocińca nie gadały ze mną, bo uważały mnie za wariatkę, to po tym zdarzeniu omijały mnie szerokim łukiem, bo bały się mnie. Niedoszły złodziejaszek po moim uderzeniu przez dwa dni nie widział na jedno oko, bo tak mu policzek spuchł. Dwa tygodnie później jeszcze miał fioletowe limo pod okiem. Gdy go uderzyłam, użyłam tyle siły, że aż skóra na palcach mi popękała.
Oczywiście, zostałam ukarana przez opiekunki, chociaż nie pamiętam już tej kary. Nie obchodziła mnie ona. Nie przejmowałam się nią. Po co interesować się jakąś tam karą, skoro życie straciło sens?

~~*~~

To było w lato, koniec lipca 2008 roku. Pewnego słonecznego dnia czas pustych dni doszedł końca. To tego dnia ten niezwykły chłopiec uratował mi życie. Nie tylko nie dopuścił, bym została potrącona przez samochód, ale pierwszy raz wyzwolił we mnie emocje i sprawił, że się odezwałam. Uratował moją osobowość i powoli wyciągał mnie z dna jeziora depresji.
Tego dnia wszystkie dzieci z sierocińca poszły na wycieczkę do muzeum „jakiegoś tam”. Opiekunowie musieli mnie siłą wyciągać z pokoju, żebym wyszła na dwór. Wcisnęli mi do ręki jaskrawo pomarańczową chustkę i butelkę wody. Każde inne dziecko otrzymało taki sam zestaw. Gdy zebrali się wszyscy ruszyliśmy w drogę. Ja wlokłam się na samym końcu i wpatrywałam się w czubki moich butów. Nie pamiętam drogi do tego muzeum, nie rozglądałam się nigdzie, nie obchodziło mnie to, nie widziałam sensu w tej wycieczce. Ogólnie, nie widziałam sensu życia.
W pewnej chwili grupa się zatrzymała. Podniosłam na nich oczy, by sprawdzić, czy już dotarliśmy i czy będę musiała wlec się po schodach. Nic z tego, po prostu zatrzymaliśmy się na przejściu dla pieszych. Powróciłam do wielce zajmującego zajęcia, jakim było patrzenie na swoje buty. Poza tym machałam bez sensu ręką z chustką i wodą. Na co mi to było potrzebne?! Po chwili grupa dzieci wraz z opiekunami ruszyła się. Poczekałam, aż wszyscy przejdą obok mnie i gdy upewniłam się, że jestem na końcu zgrai głośnych i denerwujących istot, z którymi musiałam żyć, ruszyłam przed siebie. Światło było jeszcze zielone, ale usłyszałam warkot pędzącego samochodu. Obejrzałam się w stronę nadjeżdżającego pojazdy i ujrzawszy, że ten nie zwalnia, zamarłam na środku ulicy. Sparaliżowana przez strach wpatrywałam się w pędzące ku mnie żółte światła.
Po chwili poczułam, jak ktoś łapie mnie za ramiona i silnym ruchem pociąga mnie do tyłu. Wypuściłam z ręki chustkę i wodę. Upadłam na chodnik i tuż przede mną przemknął rozpędzony samochód. Usłyszałam trzask plastiku i poczułam krople wody na twarzy. Spojrzałam na miejsce, gdzie stałam kilka sekund temu. Ujrzałam tam spłaszczoną plastikową butelkę i brudną jaskrawą chustkę. Po chwili dotarło do mnie, że te dwie rzeczy zostały przejechane, a razem z nimi mogłam zostać przejechana ja. Coś we mnie się odblokowało. Otworzyłam usta, wzięłam kilka oddechów, każdy następny stawał się coraz szybszy, zaczęłam drżeć. W końcu krzyknęłam na cały głos, poczułam łzy na policzkach.
Czemu płaczę? Co się stało? Czy to coś ważnego? Czy przejmuje się swoim życiem? Tak wtedy myślałam, a raczej myślałam tak wieczorem tego samego dnia, gdy szok minął.
Zaczęłam histerycznie płakać. To był zbyt duży szok. Po raz drugi w swoim bardzo krótkim życiu otarłam się o śmierć. Poczułam czyjeś ręce na twarzy. Po chwili dotarł do mnie czyjś uspakajający głos. Potem dostrzegłam czyjąś twarz, znajdującą się zaledwie kilkanaście cm od mojej twarzy. Chłopiec, nastolatek, może 14 lat, czapka na głowie, ciemne włosy, czarne oczy. Chińczyk.
- Hej, hej. Słyszysz mnie? Nic ci nie jest? Spokojnie, nic się nie stało. Oddychaj. Popatrz na mnie. – Mówił szybko. Miał przyjemny głos, ale wtedy tego nie zauważyłam.
Spojrzałam mu w oczy.
- Tak, tak jest. Widzisz mnie? – spytał mój wybawca.
Pokiwałam głową.
- To dobrze. Nic ci się nie stało?
Powoli pokręciłam przecząco głową. Ciągle płakałam, ale już nie tak histerycznie.
- Dobrze… - odparł chłopak z wyraźną ulgą w głosie. – Możesz wstać? Chodź, pomogę ci.
Podniósł mnie z ziemi, ale ponieważ wciąż się trzęsłam, złapał mnie za ramiona i przytrzymał mnie. Po chwili podbiegły do nas dzieci z sierocińca. Opiekunka biegła za nimi i gdy znalazła się przy nas, zwróciła się do mnie ze złością.
- Agnieszka! Co to ma znaczyć?! Nie pchaj się pod samochód?! Czyś ty oszalała?! – krzyczała, mocno przy tym gestykulując.
- J… J-Ja… - zaczęłam się jąkać. Odzwyczaiłam się od mówienia.
- Przepraszam, proszę pani, ale ten samochód wjechał na przejście dla pieszych, gdy było zielone. Zielone dla ludzi, nie dla samochodów. – odezwał się stanowczo chłopiec, który mnie uratował.
- Drogi chłopcze, chyba wiem, co widziałam. – odparła surowo opiekunka. - Moja podopieczna prawie weszła pod samochód. Na pewno zrobiłaś to specjalnie, prawda? – tym razem zwróciła się do mnie. – No tak, w końcu próba samobójcza nie byłaby w twoim przypadku dziwna. Diabelskie nasienie… Tylko nerwów się przez ciebie najem. Czemu w ogóle muszę się tobą zajmować?! Powinnaś już dawno być wyrzucona z ośrodka. Sprawiasz same problemy!
Podczas gdy ona mówiła, ja byłam cicho. Przyzwyczaiłam się do tych jej wyzwisk i złych myśli o mnie. Gdy skończyła swój wywód na temat, jaka to jestem zła i okropna, kobieta odeszła od nas, pozbierała wrzeszczące dzieci i oddaliła się kawałek. Spojrzałam na mojego wybawiciela. Był czerwony na twarzy, wyglądał na wściekłego. Odprowadzał opiekunkę wzrokiem, który mógłby zabić.
- Co za… - zaczął, ale powstrzymał się od komentarza. - Ech… Czemu się nie broniłaś? – spytał z wyrzutem. Widać było, że nie znosi niesprawiedliwości i wyżywania się na innych.
- Ja… To nic. To nic takiego. Zawsze tak jest. – Powiedziałam cicho.
- Co?! Ale… - zaprotestował szybko, ale mu przerwałam.
- Dziękuję. – rzekłam i postąpiłam krok do tyłu. Chłopak musiał mnie puścić. Zdziwiony popatrzył na mnie i po chwili zrezygnowany kiwnął głową.
- Nie ma za co…
- Żegnaj… - dodałam szeptem. Spojrzałam jeszcze raz na jego twarz i odwróciłam się. Ruszyłam w stronę czekającej na mnie grupy, zostawiając chłopca samego. Ten przez chwilę stał osłupiały i po chwili krzyknął:
- Hej! Zaczekaj! Nie odchodź! Jak się nazywasz? Gdzie mieszkasz?
Odwróciłam się do niego i posłałam mu lekki uśmiech. Pierwszy od dwóch lat.
- Jestem Aga. – powiedziałam i wróciłam do mojej grupy.

~~*~~

Cały wieczór przesiedziałam, jak zwykle, w swoim pokoju, tylko tym razem myślałam o konkretnych rzeczach. Z niewiadomych powodów, oczami wyobraźni ciągle widziałam chłopca, który mnie uratował. Czemu o nim myślałam? Nie znałam go, nie wiedziałam nawet, jak miał na imię. Czemu się do niego odezwałam? Czemu się do niego uśmiechnęłam?! To nie ma sensu… Nie miałam żadnych powodów do uśmiechu. A może nie powinien mi pomagać? Może byłabym szczęśliwsza, gdybym umarła…? Nie, chyba nie… Musiałam mieć chyba jakiś powód, żeby się uśmiechnąć. Ten uśmiech to dowód na to, że chyba nie wszystko straciło dla mnie sens.
Długo tak siedziałam na niewygodnym, twardym łóżku i rozmyślałam nad wydarzeniami z dzisiejszego dnia. Na szczęście nikt mi w tym nie przeszkadzał, bo byłam sama w pokoju – po incydencie z niedoszłym złodziejem i jego przez miesiąc fioletowym okiem opiekunowie domu dziecka stwierdzili, że dla każdego będzie lepiej i bezpieczniej, jeśli będę mieszkać sama.
Po raz pierwszy od długiego czasu nie patrzyłam się na ten naszyjnik, tylko oglądałam wnętrze pokoju. Nie był on jakiś szczególnie piękny, zwykłe małe pomieszczenie z szarymi obdrapanymi ścianami, przetartą drewnianą podłogą, starymi, tanimi meblami, czyli łóżkiem, szafą, biurkiem, krzesłem i komodą. Do tego całkiem spore okno z widokiem na boisko sierocińca, ozdobione kiedyś białą firanką z dziurami, dająca słabe światło lampa na białym suficie pokrytym plamami i stare skrzypiące drzwi.
Opornie zwlekłam się z łóżka, podeszłam do włącznika przy drzwiach, zgasiłam światło i wróciłam do mojego posłania. Wygrzebałam spod poduszki piżamę, przebrałam się, zwinięte ubrania rzuciłam w głąb szafy i weszłam pod kołdrę. Miałam dość tego dnia. Zamknęłam oczy, ale zamiast ciemności zobaczyłam chłopięcą czapkę i czarne skośne oczy. Ze złością otworzyłam oczy, zerwałam się do pozycji siedzącej i z całej siły rzuciłam poduszką w ścianę. Nie chciałam go widzieć. Wiedziałam, że już go nie spotkam i muszę o nim zapomnieć.
Jak bardzo się wtedy myliłam…
Ponownie wstałam z łóżka, podniosłam poduszkę i znowu wróciłam do próby zaśnięcia. Tym razem mi się udało, nie zobaczyłam go. Zasnęłam spokojnie. W nocy śnił mi się nastoletni Chińczyk w czapce.

~~*~~

Siedziałam z podkulonymi nogami na ławce i wpatrywałam się w drzewa znajdujące się w parku obok domu dziecka. Obserwowałam ptaka w gnieździe. Zwykły wróbel, a jak potrafi zaciekawić… Tego ranka wyjątkowo, pierwszy raz od tamtego wypadku dobrowolnie wyszłam na dwór. Nie wiedziałam, czemu, ale poczułam taką potrzebę. Obejrzałam się za siebie. Dzieci bawiły się na boisku należącym do domu dziecka. Ich wesołe krzyki mnie irytowały. Nie lubiłam ich – mam na myśli dzieci (ich krzyki zresztą też). Wróciłam do obserwowania ptaka. Chciałam go narysować. Kiedyś to lubiłam, nawet kochałam. Przypomniałam sobie o tym poprzedniego wieczoru i szukałam czegoś, co mogłabym uwiecznić na papierze. Nagle koło mnie przeturlała się piłka do koszykówki i zatrzymała się metr ode mnie.
- Hej! Możesz podać piłkę?! – usłyszałam czyjś głos.
Podniosłam się z ławki, podeszłam do piłki, podniosłam ją i odwróciłam się do jej właściciela. Zamarłam z szeroko otwartymi oczami. Właścicielem piłki okazał się… Chińczyk w czapce z poprzedniego dnia. On także był zdziwiony moim widokiem.
- C-Co ty…? – powiedziałam zszokowana szeptem, ciągle trzymając jego piłkę.
- To ty… - powiedział chłopiec.
Pokiwałam twierdząco głową.
- Co ty tu robisz? – spytałam cicho. Wiedział, że tam mieszkałam?
- Tu jest świetne boisko do koszykówki, lubię sobie tu pograć. – odparł Chińczyk. – A ty? Też lubisz grać w kosza?
Zaprzeczyłam ruchem głowy.
- Och… To co tu robisz? – spytał zdziwiony.
- Ja… Ja tu mieszkam… - powiedziałam cicho i wskazałam głową budynek domu dziecka.
- Och… - Chłopiec posmutniał. Chyba zapomniał o swojej piłce, ja zresztą też - ciągle trzymałam ją w rękach. – Przepraszam, nie wiedziałem…
Pokręciłam głową na znak, że nic się nie stało.
- Jak się nazywasz? – spytał nagle zaciekawiony moją osobą.
- Mówiłam ci wczoraj. – zauważyłam.
- No tak, ale tak szybko zniknęłaś, że zapomniałem. – uśmiechnął się wesoło. Miał piękny uśmiech.
- Nazywam się Agnieszka. Po angielsku Agnes, ale jeśli mnie tak nazwiesz, wpakuję ci pięść w zęby. – powiedziałam niby obojętnie, ale ku własnemu zdziwieniu, w moim głosie zabrzmiała nutka wesołości.
- Eee… Twoje imię jest trudne. – stwierdził stanowczo chłopiec. – Czemu nie mogę nazywać cię Agnes? To ładne imię. I łatwe do wymówienia. – zaśmiał się.
- Nie lubię tej odmiany mojego imienia. Nie podoba mi się. Źle mi się kojarzy, ale nie pamiętam, z czym.
- Hmm… - zamyślił się na chwilę Chińczyk. – Może będę mówił do ciebie „Alice”? Podobne do Agnes, ale inne. – uśmiechnął się szeroko, dumny ze swojej inteligencji.
- Jak chcesz. – odpowiedziałam krótko i lekko się uśmiechnęłam. Znowu. – A ty jak masz na imię? – spytałam. Zaciekawił mnie ten osobnik. Wywołał u mnie dwukrotny uśmiech i sprawił, że z nim rozmawiałam. Od tamtego wypadku tylko Emi to potrafiła.
- Nazywam się Jackson. Jackson Wang. – uśmiechnął się i podał mi rękę. Nieśmiało ją uścisnęłam i przez przypadek upuściłam jego piłkę do koszykówki. Schylił się i podniósł ją. Podrzucił kilka razy i spytał wesoło – Może chcesz ze mną zagrać?
- Nie umiem grać w kosza. – odpowiedziałam i nie wiadomo, czemu zalałam się rumieńcem.
Jackson złapał mnie za rękę i pociągnął w stronę boiska.
- No to od dzisiaj będziesz umiała! – powiedział i znów się wyszczerzył.

~~*~~


3 komentarze:

  1. wooooooow dawno nie czytałam tak interesującego i wciągającego opowiadania :) naprawdę mi się podoba i do tego Jackson achhh :D mam nadzieję że doczekam się kontynuacji ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Yuki...Pierwsze losowo wybrane opowiadanie, ale na pewno nie ostatnie. Czytam o doświadczonej przez los Agnieszce, a przed oczami mam moja uczennice....Cicha, delikatna, wrażliwa, ale obdarzona literackim pazurem...Trochę realnie i biograficznie (bardzo to sobie cenię w wielkiej literaturze), a trochę fikcyjnie i fantastycznie (i tu zazdroszczę wyobraźni..)- Idealne połączenie! Czekam na ciąg dalszy..

    OdpowiedzUsuń
  3. genialne, czekam na kontynuację, weny!

    OdpowiedzUsuń